Ingersoll Bowie IN4606BBK (data
zakupu 11.2014)
Są pewne frazy, których
definitywnie nie powinienem używać podczas przeglądania zatoki, a zwłaszcza wyniku
połączenia dwóch słów jakimi są „automatyczny” oraz „chronograf” . Moja spora
słabość do tej właśnie komplikacji powoduje, że przestaję myśleć racjonalnie i pomimo, że moja kolekcja w tym roku miała się
już nie wzbogacać o żaden zegarek to przez wyczuwalną atmosferę zbliżających
się świąt nie mogłem sobie odmówić ustawienia snajpera aukcyjnego na wyłuskaną
okazję. Oczywiście szukając dla siebie usprawiedliwienia muszę zaznaczyć, że ustawiona
kwota była bardzo atrakcyjna mając na uwadze to, co napędza bohatera
niniejszego wpisu, a co najważniejsze, dzięki sporej dozie szczęścia okazała
się ona wystarczająca – tylko jak to teraz wytłumaczyć przed moją lepszą
połową?
O samej marce Ingersoll, której
to zegarek jest bohaterem niniejszego wpisu pisałem już podczas mojej ostatniej
przygody z innym modelem tego producenta, a mowa o modelu Galesburg. To co
warte jest przypomnienia to fakt, że mamy do czynienia z chińskim produktem brandowanym
jedynie logo historycznej amerykańskiej marki. W przeciwieństwie jednak do
większości innych chińczyków aktualny angielski właściciel dba o jakość (a
chyba wypada tu raczej napisać kontrolę jakości) oraz odpowiednią otoczkę
swoich produktów. Zegarki jak przystało na produkt przeznaczony na rynek
europejski dostarczane są bowiem z międzynarodową dwuletnią gwarancją, w
firmowych pudełeczkach wraz z odpowiednią sporą dozą literatury i nieśmiertelną
przywieszką. Poza Internetem nie ma również problemu z zakupem ich w polskich
sklepach stacjonarnych. Warto także zwrócić uwagę na strategię sprzedaży
producenta polegającą na zawyżaniu cen sugerowanych, dzięki czemu produkty te
bardzo często dostępne są w sporych promocjach czy na wyprzedażach.
Wróćmy jednak do bohatera
niniejszego wpisu czyli Ingersoll’a IN4606BBK o pseudonimie Bowie, zakupionego
za pośrednictwem niemieckiej zatoki. Nauczony
doświadczenie wyniesiony z obcowania z Galesburgiem wiedziałem, że również i Bowie
nie będzie się zaliczał do zegarków małych, bo widniejące w specyfikacji 45mm
średnicy już dawało do myślenia. I nie myliłem się, jednak tym razem to nie
średnica czy spora 17mm grubość koperty zrobiła na mnie takie wrażenie, a wynosząca
aż 55mm odległość od ucha do ucha! Jak ważny jest to parametr w odbierze
zegarka wspominałem już nieraz i niech najlepszym przykładem będzie tu
informacja, że żaden z moich zegarków poza przerysowaną Invictą nie ma więcej
niż 52mm. Co to oznacza w praktyce? To, że jest to naprawdę spory zegarek dla
dużych chłopców!
Po przymiarce okazuje się, że 18,5cm
w nadgarstku wystarcza jednak aby Ingersolla móc bezstresowo założyć na rękę, a
to za sprawą dobrze wyprofilowanych uszów. Dodatkowo komfort noszenia zegarka
poprawiono za pomocą prostej sztuczki jaką jest odpowiednio wysokie nawiercenie
teleskopów, dzięki czemu koperta lepiej przylega do nadgarstka. Pomiędzy
uszami, znalazł się czarny miękki, zwężany matowy pasek z lekką fakturą. Niestety,
pomimo rozsądnych 24mm szerokości wydaje się on zbyt delikatny jak dla do tego
projektu. Sam mam już inną koncepcję na odpowiednie wdzianko dla Bowiego, a sportowy
charakter chronografu powoduje, że również poza skórzanym paskiem może się on ciekawie
prezentować na czarnym meshu czy grubej gumie. Większych uwag za to nie można mieć
do czarnej klamry typu PREV, na której nie zabrakło logo producenta.
Również przyglądają się samej kopercie
nie specjalnie jest się do czego przyczepić. Wszystko wykonane jest na dobrym
poziomie, a jeżeli nawet byłyby jakiekolwiek niedoskonałości to skutecznie
maskuje je zastosowana warstwa czarnej powłoki PVD i o ile do tego koloru zastrzeżeń
nie mam to już zewnętrzny pierścień z białą skalą tachymetru budzi moje lekkie
obawy. Błyszcząca czarna warstwa farby na wciskanym pierścieniu mocno odbija
światło przez co wygląda jakby była wykonana z plastiku. Bardzo atrakcyjnie za
to prezentują się dwa przyciski służące do obsługi stopera oraz sygnowana
koronka utrzymana w tej samej stylistyce. Trzeba przyznać, że operowanie nimi to czysta
przyjemność. Powróćmy jednak do
festiwalu kolorów rozpoczętego przez zewnętrzny ring.
Lekko sferyczne mineralne szkło
bez warstwy antyrefleksyjnej psuje co nie co odbiór samej tarczy, a ta pomimo
że dzieje się na niej naprawdę sporo prezentuje się dość atrakcyjnie. Festiwal
kolorów kontynuowany jest tutaj poprzez miedziane obwódki totalizatorów,
wskazówek oraz indeksów, seledynową warstwę luminescencyjną znajdującą się na
wskazówkach i indeksach, białe nadruki tarczy oraz wewnętrznych pierścieni, a
jakby tego było mało dołożono czerwone akcenty wskazówek stopera i małej
sekundy. Smaczku całości dodaje jeszcze środek na którym znalazła się faktura plastra
miodu. Spore napaćkanie nie przeszkadza jednak w bezproblemowym odczycie godziny
i podkreślić należy, że wbrew pozorom projekt wydaje się dość spójny. Wielkość
indeksów, długość wskazówek, rozmieszczenie i wielkość totalizatorów – wszystko
to do siebie pasuje a i do wykonania nie można mieć zastrzeżeń.
Oczywiście, to co dla mnie
najciekawsze kryje się w środku opisywanego Ingersoll’a, a mowa o zamontowanym mechanizmie
produkcji Seagull’a. Tym razem nie jest to jednak znana nam z kilku moich
innych zegarków mechaniczna wersja ST19’stki, a model doposażony w moduł
automatu. Jego obecność poza niekwestionowaną codzienną wygodą użytkowania,
odbija się niestety negatywnie na wysokości mechanizmu a co za tym idzie na
grubości całego zegarka. Wpłynęło to również na zmniejszenie przełożenia
koronki, w konsekwencji czego trzeba się więcej napracować przy próbie ręcznego
dokręcenia sprężyny. Reszta konstrukcji pozostała bez zmian, balans pracuje z
częstotliwością 3Hz, rezerwa chodu wynosi około 42 godzin i nadal zapomniano o doposażeniu
konstrukcji w funkcję stop sekundy. Na szczęście dołożony wahnik nie wpłyną
negatywnie na atrakcyjny wygląd samego mechanizmu, który to możemy podziwiać
przez okno umieszczone w zakręcanym dekielku. Cała konstrukcja gwarantuje
szczelność na niczym nie wyróżniającym się poziomie 5 atmosfer.
Bowie okazuje się być jednym z
tych zegarków, które na ręku prezentują się stanowczo lepiej niż w pudełku czy
dostępnych w sieci zdjęciach. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie jest to
jednak zegarek dla każdego. Z jego zdefiniowaną kolorystyką i sporym rozmiarem
producent celuje raczej w młodszą klientele, gdzie liczy się głównie ciekawy i
rzucający się w oczy desing. Przed jego ewentualnym zakupem na pewno warto pokusić
się o jego wcześniejszą przymiarkę, bo zegarek wygląda dobrze dopiero na większych
niż przeciętny nadgarstkach. Podsumowując trzeba zaznaczyć, że Ingersoll nie
jest produktem pozbawionym wad i kilka
elementów spokojnie można byłoby w nim jeszcze poprawić (wspomniane wcześniej wypukłe
mineralne szkło, taki se pasek, czy błyszczący bezel), jednak patrząc na cenę
za jaką można stać się posiadaczem pełnoprawnego automatycznego chronografu
przestają one być specjalnie irytujące. W Polsce udało mi się odszukać go w atrakcyjnej
cenie 999 zł co czyni go jednym z najtańszych mechanicznych chronografów na
rynku, który spokojnie może konkurować z
kwarcową konkurencją prezentując przy tym całkiem niezły poziom wykonania. Czy
Bowie pozostanie ze mną na dłużej? To zweryfikuje czas – póki co, cieszę się z
dziesiątego w kolekcji mechanicznego chronografu a jego obecność na ręce daje
mi sporo radości – i o to właśnie w tym chodzi!
Dziki za super recenzję!
OdpowiedzUsuńMiałem go kupić na KMZiZ ale 52 mm ... Masakra
Pozdrawiam
O co chodzi z tym limited edition na spodzie zegarka ?
OdpowiedzUsuńMam inny model i też jest LE ale z opisem 2149/2999