sobota, 6 grudnia 2014

Ingersoll Bowie IN4606BBK


Ingersoll Bowie IN4606BBK (data zakupu 11.2014)
Są pewne frazy, których definitywnie nie powinienem używać podczas przeglądania zatoki, a zwłaszcza wyniku połączenia dwóch słów jakimi są „automatyczny” oraz „chronograf” . Moja spora słabość do tej właśnie komplikacji powoduje, że przestaję myśleć racjonalnie i pomimo, że moja kolekcja w tym roku miała się już nie wzbogacać o żaden zegarek to przez wyczuwalną atmosferę zbliżających się świąt nie mogłem sobie odmówić ustawienia snajpera aukcyjnego na wyłuskaną okazję. Oczywiście szukając dla siebie usprawiedliwienia muszę zaznaczyć, że ustawiona kwota była bardzo atrakcyjna mając na uwadze to, co napędza bohatera niniejszego wpisu, a co najważniejsze, dzięki sporej dozie szczęścia okazała się ona wystarczająca – tylko jak to teraz wytłumaczyć przed moją lepszą połową?
 
O samej marce Ingersoll, której to zegarek jest bohaterem niniejszego wpisu pisałem już podczas mojej ostatniej przygody z innym modelem tego producenta, a mowa o modelu Galesburg. To co warte jest przypomnienia to fakt, że mamy do czynienia z chińskim produktem brandowanym jedynie logo historycznej amerykańskiej marki. W przeciwieństwie jednak do większości innych chińczyków aktualny angielski właściciel dba o jakość (a chyba wypada tu raczej napisać kontrolę jakości) oraz odpowiednią otoczkę swoich produktów. Zegarki jak przystało na produkt przeznaczony na rynek europejski dostarczane są bowiem z międzynarodową dwuletnią gwarancją, w firmowych pudełeczkach wraz z odpowiednią sporą dozą literatury i nieśmiertelną przywieszką. Poza Internetem nie ma również problemu z zakupem ich w polskich sklepach stacjonarnych. Warto także zwrócić uwagę na strategię sprzedaży producenta polegającą na zawyżaniu cen sugerowanych, dzięki czemu produkty te bardzo często dostępne są w sporych promocjach czy na wyprzedażach.
 
Wróćmy jednak do bohatera niniejszego wpisu czyli Ingersoll’a IN4606BBK o pseudonimie Bowie, zakupionego za pośrednictwem niemieckiej zatoki. Nauczony doświadczenie wyniesiony z obcowania z Galesburgiem wiedziałem, że również i Bowie nie będzie się zaliczał do zegarków małych, bo widniejące w specyfikacji 45mm średnicy już dawało do myślenia. I nie myliłem się, jednak tym razem to nie średnica czy spora 17mm grubość koperty zrobiła na mnie takie wrażenie, a wynosząca aż 55mm odległość od ucha do ucha! Jak ważny jest to parametr w odbierze zegarka wspominałem już nieraz i niech najlepszym przykładem będzie tu informacja, że żaden z moich zegarków poza przerysowaną Invictą nie ma więcej niż 52mm. Co to oznacza w praktyce? To, że jest to naprawdę spory zegarek dla dużych chłopców!
 
Po przymiarce okazuje się, że 18,5cm w nadgarstku wystarcza jednak aby Ingersolla móc bezstresowo założyć na rękę, a to za sprawą dobrze wyprofilowanych uszów. Dodatkowo komfort noszenia zegarka poprawiono za pomocą prostej sztuczki jaką jest odpowiednio wysokie nawiercenie teleskopów, dzięki czemu koperta lepiej przylega do nadgarstka. Pomiędzy uszami, znalazł się czarny miękki, zwężany matowy pasek z lekką fakturą. Niestety, pomimo rozsądnych 24mm szerokości wydaje się on zbyt delikatny jak dla do tego projektu. Sam mam już inną koncepcję na odpowiednie wdzianko dla Bowiego, a sportowy charakter chronografu powoduje, że również poza skórzanym paskiem może się on ciekawie prezentować na czarnym meshu czy grubej gumie. Większych uwag za to nie można mieć do czarnej klamry typu PREV, na której nie zabrakło logo producenta. 
 
Również przyglądają się samej kopercie nie specjalnie jest się do czego przyczepić. Wszystko wykonane jest na dobrym poziomie, a jeżeli nawet byłyby jakiekolwiek niedoskonałości to skutecznie maskuje je zastosowana warstwa czarnej powłoki PVD i o ile do tego koloru zastrzeżeń nie mam to już zewnętrzny pierścień z białą skalą tachymetru budzi moje lekkie obawy. Błyszcząca czarna warstwa farby na wciskanym pierścieniu mocno odbija światło przez co wygląda jakby była wykonana z plastiku. Bardzo atrakcyjnie za to prezentują się dwa przyciski służące do obsługi stopera oraz sygnowana koronka utrzymana w tej samej stylistyce.  Trzeba przyznać, że operowanie nimi to czysta przyjemność.  Powróćmy jednak do festiwalu kolorów rozpoczętego przez zewnętrzny ring. 
 
Lekko sferyczne mineralne szkło bez warstwy antyrefleksyjnej psuje co nie co odbiór samej tarczy, a ta pomimo że dzieje się na niej naprawdę sporo prezentuje się dość atrakcyjnie. Festiwal kolorów kontynuowany jest tutaj poprzez miedziane obwódki totalizatorów, wskazówek oraz indeksów, seledynową warstwę luminescencyjną znajdującą się na wskazówkach i indeksach, białe nadruki tarczy oraz wewnętrznych pierścieni, a jakby tego było mało dołożono czerwone akcenty wskazówek stopera i małej sekundy. Smaczku całości dodaje jeszcze środek na którym znalazła się faktura plastra miodu. Spore napaćkanie nie przeszkadza jednak w bezproblemowym odczycie godziny i podkreślić należy, że wbrew pozorom projekt wydaje się dość spójny. Wielkość indeksów, długość wskazówek, rozmieszczenie i wielkość totalizatorów – wszystko to do siebie pasuje a i do wykonania nie można mieć zastrzeżeń. 
 
Oczywiście, to co dla mnie najciekawsze kryje się w środku opisywanego Ingersoll’a, a mowa o zamontowanym mechanizmie produkcji Seagull’a. Tym razem nie jest to jednak znana nam z kilku moich innych zegarków mechaniczna wersja ST19’stki, a model doposażony w moduł automatu. Jego obecność poza niekwestionowaną codzienną wygodą użytkowania, odbija się niestety negatywnie na wysokości mechanizmu a co za tym idzie na grubości całego zegarka. Wpłynęło to również na zmniejszenie przełożenia koronki, w konsekwencji czego trzeba się więcej napracować przy próbie ręcznego dokręcenia sprężyny. Reszta konstrukcji pozostała bez zmian, balans pracuje z częstotliwością 3Hz, rezerwa chodu wynosi około 42 godzin i nadal zapomniano o doposażeniu konstrukcji w funkcję stop sekundy. Na szczęście dołożony wahnik nie wpłyną negatywnie na atrakcyjny wygląd samego mechanizmu, który to możemy podziwiać przez okno umieszczone w zakręcanym dekielku. Cała konstrukcja gwarantuje szczelność na niczym nie wyróżniającym się poziomie 5 atmosfer. 
 
Bowie okazuje się być jednym z tych zegarków, które na ręku prezentują się stanowczo lepiej niż w pudełku czy dostępnych w sieci zdjęciach. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie jest to jednak zegarek dla każdego. Z jego zdefiniowaną kolorystyką i sporym rozmiarem producent celuje raczej w młodszą klientele, gdzie liczy się głównie ciekawy i rzucający się w oczy desing. Przed jego ewentualnym zakupem na pewno warto pokusić się o jego wcześniejszą przymiarkę, bo zegarek wygląda dobrze dopiero na większych niż przeciętny nadgarstkach. Podsumowując trzeba zaznaczyć, że Ingersoll nie jest  produktem pozbawionym wad i kilka elementów spokojnie można byłoby w nim jeszcze poprawić (wspomniane wcześniej wypukłe mineralne szkło, taki se pasek, czy błyszczący bezel), jednak patrząc na cenę za jaką można stać się posiadaczem pełnoprawnego automatycznego chronografu przestają one być specjalnie irytujące. W Polsce udało mi się odszukać go w atrakcyjnej cenie 999 zł co czyni go jednym z najtańszych mechanicznych chronografów na rynku,  który spokojnie może konkurować z kwarcową konkurencją prezentując przy tym całkiem niezły poziom wykonania. Czy Bowie pozostanie ze mną na dłużej? To zweryfikuje czas – póki co, cieszę się z dziesiątego w kolekcji mechanicznego chronografu a jego obecność na ręce daje mi sporo radości – i o to właśnie w tym chodzi!






2 komentarze:

  1. Dziki za super recenzję!
    Miałem go kupić na KMZiZ ale 52 mm ... Masakra
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. O co chodzi z tym limited edition na spodzie zegarka ?
    Mam inny model i też jest LE ale z opisem 2149/2999

    OdpowiedzUsuń